Po co nam Urząd Zamówień Publicznych
Byłem przy narodzinach Urzędu Zamówień Publicznych. Wcale nie było oczywiste, że powstanie – w niewielu krajach starej UE jest jego odpowiednik. Aby przekonać posłów, że to niewielki wydatek, stworzyliśmy schemat organizacyjny pokazujący zatrudnienie poniżej 30 osób. Z jednej strony było wiadomo, że to trochę zbyt optymistyczne, z drugiej – nie przypuszczałem, że Urząd tak się rozrośnie. Czy to tylko prawa rozwoju biurokracji i prawa Murphy’ego, czy obiektywna konieczność? A może rozwój Urzędu poszedł w niewłaściwym kierunku?
UZP został pomyślany jako regulator odpowiedzialny za politykę zamówień publicznych (policy making). Ewidentnie nie pełni tej roli, gdyż politykę zakupową państwa opracowało ministerstwo właściwe do spraw gospodarki. Zamiast tego olbrzymią część swojego potencjału Urząd kieruje na kontrolę zamówień publicznych.
Jako organ kontroli Urząd wpisał się na listę kilkunastu podmiotów, które funkcjonują w tym samym obszarze. Czy wnosi w tym zakresie jakąś wartość dodaną, czy tylko pogłębia chaos w świecie kontroli i absurdalne proporcje między urzędnikami udzielającymi zamówień, a urzędnikami kontrolującymi udzielanie zamówień?
Problem kontroli zamówień publicznych jest dobrze zdefiniowany, lecz ciągle nierozwiązany. Różne, daleko idące pomysły rozważane na etapie założeń do nowej ustawy musiały zostać zaniechane – np. aby Urząd rozpatrywał odwołania od wyników innych kontroli w zakresie zamówień publicznych. To by było niekonstytucyjne: gdzie w hierarchii organów jest UZP, a gdzie NIK, audytowa czy CBA? Jak wiadomo, skończyło się na komitecie ds. kontroli, do którego CBA nie pozwoliło się wpisać, a audytowa się szybko wypisała. Nawet gdyby komitet coś ustalił, i tak nie miałoby to żadnego przełożenia na najważniejsze kontrole. A jaki mógłby być wpływ na pracę komitetu Prezesa UZP, który jest jego szeregowym członkiem? Totalna katastrofa. (…)
CZYTAJ DALEJ
Pełen tekst artykułu jest dostępny w Systemie Informacji Prawnej Legalis |
.