NA MARGINESIE – Luty 2013
Jakiś czas temu w mediach zrobiło się głośno o zmowach wykonawców lub, jak kto woli, o zmowach przetargowych, które miały miejsce przy budowie autostrad. Nie były to nowe przypadki, bowiem już wcześniej sprawą zajęły się odpowiednie organy i obecnie jest ona „w toku”. Powód medialnego zainteresowania stanowiły nie tyle same „zmowy”, ile decyzja Komisji Europejskiej, wstrzymująca, w związku z ich zaistnieniem, współfinansowanie budowy polskich dróg. Po skutecznej akcji właściwych ministrów Komisja obiecała decyzję zmienić i wszyscy odetchnęli z ulgą uznając, że sprawy nie ma. Ale, choć „kasa” została obroniona, „sprawa”, niestety, jest, bowiem sytuacja może się powtórzyć, a spolegliwość Komisji też ma swoje granice. Chociaż prokuratura robi to, co robić powinna, a UOKiK tam, gdzie trzeba, nakłada odpowiednie kary finansowe obawiam się, że jest to walka z objawami, a nie z przyczynami choroby.
Ani wcześniej, gdy problem zmów „się ujawnił”, ani teraz, gdy Komisja postraszyła sankcjami, nikt poważnie nie rozmawiał, jak i dlaczego mogło do nich dojść. A – moim zdaniem – mogło dojść przede wszystkim dlatego, że nieomal powszechnie panująca „polityka przetargowa” bardzo to ułatwia, a może nawet wręcz do tego zachęca. Jeżeli w postępowaniu przetargowym „gra się” wyłącznie ceną, trzeba liczyć się z tym, iż ktoś, wcześniej czy później, wykorzysta to przeciwko temu, kto w taki sposób gra. Stosowanie przy ocenie i wyborze oferty najkorzystniejszej wyłącznie kryterium ceny, poza innymi patologiami, musiało w końcu doprowadzić do umawiania się także co do poziomu cenowego składanych ofert. Wybieranie oferty z najniższą ceną oznacza wybranie najtańszej oferty złożonej w tym konkretnym postępowaniu, a nie najtańszej, jaka mogłaby się pojawić na rynku, czy tym bardziej najkorzystniejszej spośród możliwych. W tej sytuacji „umówienie się” kilku cwanych wykonawców w sprawie poziomu cenowego składach ofert załatwia wszystko, a ustalenie pozostałych elementów takiej „umowy” nie wydaje się specjalnie trudne. Jeśli jeszcze włączyłby się do tego zamawiający, aż strach pomyśleć, czym to się może skończyć. Oczywiście wcale tak być nie musi, ale przecież tak być może i dlatego też coś z tym wszystkim zrobić trzeba.
To „coś” jest i bardzo proste, i – jak pokazują ostatnie lata – ogromnie trudne zarazem. Póki co nie ma takiej siły, która spowodowałaby przeprowadzenie zmian w prawie i wymuszenie zmian w „polityce przetargowej”, dotyczących przede wszystkim kryteriów oceny ofert. Już nawet nie potrafię się złościć, kiedy kolejny raz z ekranu telewizora kolejna Ważna Osoba mówi, że „ustawa” (znacznie rzadziej używa się słowa „prawo”) o zamówieniach publicznych „wymusza” wybór najtańszej oferty. Głupota? Niewiedza? Zapewne i jedno, i drugie, bo na ogół jest to para nierozłączna. Choć z drugiej strony, kiedy w jednej z codziennych gazet czytam, iż zdaniem prezesa UZP „tak naprawdę na końcu i tak decyduje cena, jeśli w przetargu występuje realna konkurencja” zaczynam mieć wątpliwości, czy aby Ważne Osoby rzeczywiście nie wiedzą, co mówią. Z pewnością natomiast wiedzą, co mówią przedsiębiorcy, którzy w ostatnim okresie mocno zaktywizowali się w walce z, jak to nazywają, „dyktatem kryterium cenowego”. Na jednym z portali internetowych czytam, że „jednogłośnie” postulują oni dokonanie zmian „w praktyce zamówień publicznych” i „szersze” stosowanie dodatkowych kryteriów wyboru ofert, a nie tylko kryterium ceny. Ich zdaniem sytuacja taka nie jest korzystna ani dla zamawiającego, ani dla wykonawcy, a także ma istotny wpływ „na utrwalanie złych wzorców i wypychanie najlepszych przedsiębiorców z rynku”. Co ciekawe, wskazują przy tym, iż „proceder ten” jest często umacniany przez wytyczne organów kontroli, które szczególnie interesują się przypadkami wyboru oferty nie najtańszej. Oczywiście trudno temu wszystkiemu odmówić racji, ale też i trudno przy tej okazji nie postawić pytania, gdzie wcześniej byli przedstawiciele biznesu, zwłaszcza z dużych korporacji zrzeszających przedsiębiorców i pracodawców, kiedy „proceder” ten zaczynał się upowszechniać i dominować na zamówieniowym rynku? Czy aby nie było tak, iż przynajmniej niektórzy wykonawcy ochoczo wpisywali się w te „scenariusze”, upatrując w nich szansę na cenowe wykoszenie konkurencji?
Brak zdecydowania środowisk biznesowych w odniesieniu nie tylko do tego zjawiska, ale także do wielu innych niekorzystnych zjawisk, zachodzących na rynku zamówień publicznych, mści się bardzo boleśnie. Milczenie, albo co najwyżej nieśmiałe potupywanie wówczas, gdy kolejne propozycje zmian czy kolejne zmiany w prawie osłabiają pozycję przedsiębiorcy w postępowaniu, jest przysłowiowym strzałem we własną stopę. Polskie korporacje zrzeszające przedsiębiorców i pracodawców mają ogromną siłę sprawczą. Sądzę zatem, iż zamiast płakać nad rozlanym mlekiem i wylewać gorzkie żale na portalach internetowych powinny wystąpić z poważną inicjatywą. Na przykład zmian w prawie oraz na przykład zmian w praktyce działania, także przedsiębiorców, ubiegających się o zamówienia publiczne.